My, wędrownicy, obudziliśmy się w lepszych bądź gorszych nastrojach, gotowi na kolejną ekscytującą dawkę przygód, związaną z wędrówką do Miłomłyna.
Dla niektórych doświadczonych, był to dłuższy spacer, tym z niewyćwiczonymi nogami, nie dane  było wiedzieć że pisane im było spotkanie z odkryciem w sobie nowych poziomów zmęczenia i osobistego cierpienia, poprzez pot, łzy, a nawet krew.
Rano wyszliśmy z obozu, po śniadaniu wyposażeni w suchy prowiant oraz gotówkę przeznaczoną na przechulanie. Uderzeni przez słońce biczem, zlaliśmy się potem i zrobiliśmy
kilka postojów po drodze do Miłomłynu, między nimi graliśmy w gry słowne i wymienialiśmy uwagi o kadrze, zalewając się potem.
Po dotarciu na miejsce od razu zjedliśmy partię lodów. Podzieleni na cztery patrole, rzuciliśmy się do zadań. Osobiście, poznałem duży kawałek wyrażeń Miłomłynowych zasługujący na własną Brazylijską nowelę i wersję serialową, od anonimowego alkoholika. Zadania poszły nam średnio. Druga partia lodów, arbuz, czipsy i dla niektórych zapiekanki zastąpiły obiad obozowy.
Wracając, nie minęło dużo czasu nim podzieliliśmy się na dwie grupy, wolną i szybką. Mijaliśmy się kilka razy, i wymienialiśmy osobami. W szybkiej grupie popędzani przez druhnę Renatę maszerowaliśmy, a w wolniejszej zostaliśmy puszczeni wolno przez druha Grzegorza. Żaden wędrownik nie ucierpiał. Odegraliśmy grę rzucając butelką, testując cierpliwość druha. W mieście Wińcu, zjedliśmy trzecią partię lodów.
Siedzieliśmy w obozie opłakując rany, wychodząc z przygody najwyżej z kilkoma bolesnymi pęcherzami. Aktualnie, oczekujemy kolejnego dnia, ale przy kolejnej wędrówce połowa ucieknie.
Młodzik Nikodem Banowski, wędrownik z Cork.